godzina 7.30. Otwieram jedno oko. Mysl pierwsza: nie obudzi mnie w nocy zaden telefon od mojej miości. Co poza wielkim zawodem sprawia, że juz o 7.31 zaczynam sie denerwowac. Myśl druga: kurewsko chce mi sie żygac. Ta druga poskutkowaa natychmiastowym zerwaniem sie z lozka w kierunku ubikacji. No i wisze sobie nad tym sraczykiem i zastanawiam sie jak wygladaja poranne nudnosci w stanie blogosawionym. Po duższej chwili dochodzę jednak do wniosku ze wygladaja nieco inaczej a moje wywolane sa raczej brakiem jakiegokolwiek jedzenia w zolądku od ostatnich 35 godzin. Zastapione ono za to zostalo niewyobrazalna iloscia dymu papierosowego. there is to much blood in my nikotin system. Myśl trzecia: najgorsze jest to, że wogole nie jestem glodna.
Patrze w lustro. Jest tragicznie. Jesli brak koloru i zimna skora jest cecha charakterystyczna trupa, to tym wlasnie jestem o tym pieknym poranku. Stwierdzam niezwlocznie ze musze cos z tym fantem zrobic, wiec biore goracy prysznic. Ogledziny nr.2 wypadaja nieco lepiej. Codzienny rytual makijazu wykonuje raczej machinalnie. Ciagle, goraczkowo zerkajac na ten pieprzony telefon. Zaczynam sie zastanawiac nad swoim stanem zdrowia psychicznego i wydaje mi sie ze jak tak dalej pojdzie to bedzie to stan niewatpliwie stan krytyczny. O ile wogole bedzie to mozna jeszcze nazwac jakimkolwiek stanem. Postanawiam przebrnac przez ten dzien jak ważywo. Inaczej mowiac nie myslec za duzo o niczym co wykracza poza codzienne, naturalne, fizjologiczne czynnosci. Czyli w moim wypadku: oddychanie, odzywianie, wydalanie i palenie. Rozmnazanie jest w tym momencie czynnoscia nieosiagalna. Swoj plan dzielnie realizuję przez cae popoludnie, wegetujac w instytucji, która to nosi popularna nazwe "SZKOLA" (Stowazyszenie Zupelnie Kurwa Odretwiaych Ludzi Autystycznych) , do ktorej dzisij wyjatkowo, jak nigdy dotad wpasowalam sie swoim zachowaniem. Odnalazam wspolny jezyk... "co bylo z chemi?", "masz matematyke?" , "aleeee masz zaaaaajebisty t-shirt!!" (!?) Prawde mowiac gowno mnie to wsztko obchodzilo, nie obchodzi nadal i obchodzic nie bedzie. Ale chcac jakos w miare bezstresowo prezyc kolejny dzien, pozbawiona informacji o kims na kim mi cholernie zalezy, postanowiam wpasowac sie w schemat. Zyskalam nawet o dziwo paru znajomych... Co prawda obcowanie z nimi w przyszlosci nie przyniesie ze soba zadnego owocnego wplywu na moj rozwoj duchowo-intelektualny ale mysle ze jakos to przeboleje. Tak czy inaczej wegetacja zostala zakonczona pomyslnie. Udalam sie wiec w strone mojego ulubionego przystanku autobusowego, rysujac w myslach plan dzielnicy w ktorej sie teraz znajduje. Spowodowane to bylo pewna rysa na mym mozgu po ostatniej lekcji jaka byla matematyka, gdyz postanowilam w pozniejszym czasie naniesc na ten plan uklad wspolzednych z obliczona odlegloscia odcinka AB , gdzie A to s.z.k.o.l.a a B to przystanek. Celem tych niebanalnych rozmyslan bylo skrocenie drogi jaka potrzebna jest do przebycia odleglosci dzielacej punkt A od punktu B w jak najbardzij precyzyjny sposob. Analizujac tak swoje matematyczne przeblyski geniuszu, dotarlam na busstop stwierdzajac przy tym, że kurwa... leje. Ba! i to nie tam... kropi. Leje jak z cebra. Ogarnelam sie jednak, z trudem powstrzymujac atak kurwicy. Wiec, stoje sobie i mokne... a autobus... nie przyjezdza. Dlaczego? Bo gornika zachcialo sie strajku. Akurat dzisiaj. Dzisiaj mial byc bezstresowy dzien. Blokujac skutecznie ulice Belwederska zapewnili mi oni jednak nie bezpieczna spokojna podroz do domu, lecz pol godzinne stanie w strugach deszczu na ulicy, godzinne mordowanie sie w tlumie przepychajacych sie ludzi w autobusie, optymistycznie stojacym sobie w zajebiscie dlugim korku, oraz mozliwosc potracenia mnie przez granatowego citroena prawie pod domem.
Jestem w domu. Już! W koncu! Na reszcie! Zmywam to swinstwo z twarzy, ubieram dresik i siadam. Zastanawiam sie czy nie wziac by jakiegos lekarstwa na przeziebienie bo, niestety nie moge sie inaczej w tej chwili okreslic jak nie :"zajebiscie bardzo chora na grype". odkladam to jednak na za piec minut bo aktualnie nie mam sily podniesc sie z krzesla. Caly moj misterny bezstresowy plan poszedl wpizdu jak tylko weszlam do pokoju. Zjawiskiem jakie spowodowalo ta kleske jest nadzwyczaj za duza ilosc wakacyjnych zdjec na ktorych beztrosko usmiecha sie do mnie Moja Milosci. Albo przytula. Albo glaszcze po glowie. O! a tu patrzy jak spie... Dociera do mnie ze moglam to przywidziec i za wczasu je pochowac. Ale zaraz potem stwierdzam ze nigdy bym sobie nie wybaczyla schowanie bezczelnie jego podobizny do ciemnej zagraconej szuflady. Boooooooozeeeee dlaczego on poprostu nie moze zadzwonic!!!!!!????????? po takiej ilosci telepatycznych nawolywan to juz chyba nawet w afryce wiedza ze czekam na telefon od niego!!!!! Znowu patrze w lustro... zaczelam poszukiwania siwych wlosow bo nie byloby normalne jakby takowe sie nie pojawily przy takiej ilosci nerwow. Doszukalam sie jedynie odrostow. Chryste! w takich sytuacjach mam ochote ogolic sie na lyso, przezucic na buddyzm i oddac niekonczacej medytacji w celu poszukiwania nirvany, rozstajac jednoczesnie ze wszystkimi doczesnymi problemami...
ale jeszcze czekam.... i czekam.... i czekam..... i modle sie... zeby wszystko bylo wporzadku.